stycznia 22, 2018

Angela Carter - Narzeczona tygrysa (1/4)


Ojciec przegrał mnie Bestii w karty.
Podróżników z Północy ogarnia szczególne szaleństwo, gdy docierają do tego cudownego kraju w którym rosną cytrynowe drzewka. Pochodzimy z surowych krain, gdzie toczymy odwieczną walkę z przyrodą, ale tu, ach! tu można spodziewać się raju, gdzie lew odpoczywa u boku jagniątka. Wszystko kwitnie i żaden zimny wiatr nie rozwiewa aromatycznego powietrza. Słońce obsypuje cię owocami. A śmiertelny, zmysłowy letarg słodkiego Południa sączy się w spragniony mózg, wzdychając: “Rozkosz! Więcej rozkoszy!” Lecz wówczas nadchodzi śnieg, a przed nim nie sposób uciec; śledził nas od samej Rosji, jakby ścigał nasz powóz, i dogonił nas wreszcie w tym ciemnym, ponurym mieście, zbierając się na parapetach, by kpić z wyobrażeń mojego ojca o wiecznej przyjemności, kiedy żyły na jego skroni pulsują, a ręce drżą, kiedy rozdaje obrazki z diabłem.

Świece kapały gorącymi, palącymi kroplami na moje nagie ramiona. Patrzyłam z dziką wściekłością typową dla kobiet, które okoliczności zmusiły do niemego uczestnictwa w głupocie, podczas gdy mój ojciec rozgrzewając swą rozpacz kolejnymi łykami ognistej wody, którą nazywają „grappa”, pozbywa się ostatnich pozostałości mojego dziedzictwa. Kiedy opuszczaliśmy Rosję, mieliśmy w posiadaniu czarne ziemie, niebieski las pełen niedźwiedzi i dzików, chłopów, pola i folwarki, moje ukochane konie, białe noce chłodnego lata i zimne ognie zorzy północnej. Jakimż musiały mu być brzemieniem, skoro śmieje się z radością, czyniąc z siebie żebraka i chętnie oddaje wszystko Bestii.
Każdy, kto przybywa do miasta, musi rozegrać partię z grand seigneur; jest ich niewielu. Nie ostrzeżono nas w Mediolanie, a jeśli to zrobili, nie zrozumieliśmy ich – mój włoski kuleje, a ich akcent jest pełen pułapek. Właściwie to sama zaproponowałam wyprawę do tego odległego, prowincjonalnego miejsca, niemodnego od dwustu lat, bo, o ironio, nie było tu żadnego kasyna. Nie wiedziałam, że ceną za pozostanie w zimowej samotności będzie gra z Mości Panem.  

Było już późno. Zimna wilgoć tego miasta wkradała się pomiędzy cegły, wsączała w kości, w gąbczaste włókno płuc; przenikała dreszczem w naszym saloniku, gdzie Mości Pan przybył zagrać w koniecznej mu prywatności. Kto mógł odmówić zaproszeniu przyniesionego nam przez lokaja? Na pewno nie mój rozrzutny ojciec, lustro nad stołem ukazało mi jego szaleństwo, moją bierność, drżące świece, opróżnione butelki, kolorowe koszulki tasowanych kart, nieruchomą maskę, która ukrywa wszystkie rysy Bestii poza jego żółtymi ślepiami, które błądzą, raz za razem od wachlarza kart ku mnie.
- La Bestia! – powiedziała nasza gospodyni, ostrożnie obracając w palcach kopertę z ogromnym herbem z wyprężonym tygrysem, a na jej twarzy było coś pomiędzy strachem a podziwem. A ja nie mogłam zapytać, dlaczego nazywają pana tego miejsca „La Bestia” – czy miało to coś wspólnego ze zwierzęciem w godle? – ponieważ jej język spuchł od flegmistej, chropawej lokalnej mowy i ledwo ją rozumiałam, poza tym gdy po raz pierwszy wykrzyknęła na mój widok: „Che bella!”

Odkąd zaczęłam chodzić, zawsze byłam ładna, z lśniącymi, orzechowymi lokami i różanymi policzkami. A że urodziłam się w Boże Narodzenie, moja angielska niania nazywała mnie „zimową różą”. Wieśniacy mówili, że jestem odbiciem matki, żegnając się za każdym razem z szacunku dla zmarłej. Moja matka zgasła szybko, przehandlowana za posag potomkowi rosyjskiej szlachty tak nieudolnemu, że wkrótce zmarła z powodu jego hazardu, dziwkarstwa, wykańczających powrotów. A Bestia dał mi różę z jego własnej, nieskazitelnej, choć niemodnej butonierki, kiedy przybył, zaś lokaj czyścił ze śniegu jego czarny płaszcz. Tą biała różę, niezwykłą, rozkwitłą nie w swojej porze obrywałam teraz z płatków nerwowymi palcami, patrząc jak mój ojciec wspaniale kończy karierę zbudowaną na katastrofie.

To melancholijny, zamknięty w sobie region, bezsłoneczny, bezbarwny krajobraz, ponura rzeka osnuta mgłą, odarte, zgarbione wierzby. I okrutne miasto – posępna piazza, miejsce z pewnością nawykłe do publicznych egzekucji, pod długim cieniem przypominającego stodołę kościoła. Kiedyś wieszano skazańców w klatkach na zewnątrz miejskich murów, wrogość przychodzi im łatwo, oczy mają osadzone zbyt blisko siebie, usta zaciśnięte. Kiepskie jedzenie, makaron utopiony w oleju, gotowana wołowina w sosie z gorzkich ziół. Grobowa cisza powlekająca miasto, mieszkańcy skuleni przed zimnem, tak, że ledwie widzisz ich twarze. I kłamią i oszukują – oberżyści, woźnicy, wszyscy. Boże, jak nas zwiedli!

Zdradzieckie Południe, gdzie myślisz, że nie ma zimy, ale przywozisz ją ze sobą.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 bajariusz , Blogger