Moje zmysły były oszołomione odurzającą wonią Mości Pana, zbyt
intensywnym w tak małym pomieszczeniu purpurowym zapachem piżma. Chyba kąpie się w
tych perfumach, nasącza nimi koszule i bieliznę, czym więc sam pachnie, skoro
potrzebuje aż takiego kamuflażu? Nigdy nie widziałam, aby tak potężny mężczyzna sprawiał wrażenie
równie dwuwymiarowego, nawet mimo osobliwej elegancji Bestii, staromodnego
surduta, który musiał, sądząc z wyglądu, zostać kupiony w odległych czasach,
nim narzucił sobie samotność; a potem nie czuł potrzeby wymiany go na
modniejszy. Widać olbrzymią niezgrabność w jego posturze, wielkiej i zwalistej
i dziwne poczucie, że powstrzymuje sam siebie, jakby walczył ze sobą, aby
trzymać się prosto i nie opaść na cztery łapy. Biedny człowiek, pokazuje nasze
ludzkie aspiracje by dorównać bogom w krzywym zwierciadle. Tylko z daleka
przypomina człowieka, podczas gdy w rzeczywistości nosi maskę z wymalowaną na
niej ludzką twarzą. O tak, to piękna twarz, ale jest zbyt symetryczna, aby w
pełni uznać ją za zupełnie ludzką – jeden profil to lustrzane odbicie drugiego,
zbyt idealny, zbyt niepokojący. Nosi także perukę, sztuczne włosy związał na
karku kokardą, takie peruki widuje się na starych portretach. Skromny jedwabny
żabot z perłami skrywający szyję. A giemzowe rękawiczki, chociaż duże i
nieforemne, nie do końca wydają się osłaniać jego ręce.
Jest jarmarczną lalką z
paper mâché i włosami z krepiny, a jednak gra w karty jak szatan.
Jego stłumiony głos
wydobywa się spod maski z dużej odległości, kiedy nachyla się nad rozdaniem, a
mowa jest tak zniekształcona przez pomruki, że tylko jego lokaj potrafi
zrozumieć i przekazać jego słowa, jakby pan był niezdarną kukiełką, a sługa
brzuchomówcą.
Knot zapadł się w
roztopionym wosku, świece stopniały. Do czasu, kiedy moja róża straciła
wszystkie płatki, mój ojciec również pozostał z niczym.
- Oprócz dziewczyny.
Hazard to choroba. Mój ojciec mówił, że mnie kocha, a jednak
poświęcił swą córkę za kilka partii kart. Rozłożył je, w lustrze widziałam
dziką nadzieję żarzącą się w jego oczach. Miał rozpięty kołnierzyk, potargane
włosy stały dęba, na twarzy malowała się udręka człowieka w ostatnim stadium
rozpusty. Przez stare mury wtargnął chłód, który mnie przeniknął, zmarzłam
bardziej niż w Rosji, gdzie noce są najzimniejsze.
Królowa, król, as. Widziałam je w lustrze. Och, wiem, że sądził,
że mnie nie straci, poza tym razem ze mną wróciłyby do niego wszystko, co dotąd
przegrał, resztki naszej rodzinnej fortuny odzyskane za jednym zamachem. A poza
tym, czy nie wygrałby też rodowego palazzo Bestii poza miastem, jego
niewyobrażalnego majątku, ziem ciągnących się wzdłuż rzeki, nieruchomości, skarbca,
jego Mantegnów, Gulio Romanów, solniczek Celliniego, jego tytułów… miasta
samego w sobie.
Musicie wiedzieć, że mój ojciec cenił mnie mniej niż
królewskie dobra, ale też nie bardziej niż królewskie dobra.
W saloniku było piekielnie zimno. A mnie, dziecku surowej Północy,
wydawało się, że nie moje ciało, ale dusza mojego ojca jest w
niebezpieczeństwie.
Oczywiście mój ojciec wierzył w cuda, który gracz nie wierzy? Czy
nie w poszukiwaniu właśnie takiego cudu nie przybyliśmy z krainy niedźwiedzi i
spadających gwiazd?
Tak więc balansowaliśmy na krawędzi.
Bestia zawył i wyłożył na stół trzy pozostałe asy.
Obojętni słudzy wślizgnęli się teraz gładko, jak na kółkach, by
zgasić wszystkie świece. Patrząc na nich można było pomyśleć, że nic tu nie
zaszło. Ziewnęli nieco z urazą, zbliżał się poranek, a my nie pozwoliliśmy się
im położyć. Służący Bestii przyniósł jego płaszcz. Podczas ich przygotowań do
odjazdu, ojciec wpatrywał się w zdradzieckie karty, rozłożone na stole.
Służący Bestii poinformował mnie cierpko, że on, lokaj, przyjedzie
po mnie i moje rzeczy o dziesiątej następnego dnia i zawiezie mnie do palazzo Bestii. Capisco? Byłam tak wstrząśnięta, że ledwie szepnęłam: capisco, więc powtórzył cierpliwie
rozkaz; dziwny, chudy, szybki człowieczek, który idąc podskakiwał nierytmicznie
na powykręcanych stopach w cudacznych, podłużnych butach.
Wcześniej mój ojciec poczerwieniał jak ogień; teraz był biały jak
śnieg oblepiający okiennice. Jego oczy zwilgotniały, jakby miał się rozpłakać.
- „Na wzór indyjskiego prostego pari” – zacytował, zawsze
kochał retorykę - „Którego ręka na wzór indyjskiego prostego pari odrzuciła
perłę / Więcej niż całe jego plemię wartą.”
Straciłem swoją perłę, bezcenną perłę.
Wówczas Bestia wydał nagły, przerażający odgłos,
coś pomiędzy pomrukiem a rykiem, świece zamigotały. Szybki lokaj, sztywny
hipokryta, przetłumaczył bez mrugnięcia okiem:
- Mój pan mówi: Jeśli jesteś tak bezmyślny, kiedy
chodzi o skarby, musisz się spodziewać, że ci je odbiorą.
Ukłonił się i posłał uśmiech, którego nie mógł
zaoferować jego pan. Potem wyszli.
Obserwowałam śnieg, który przestał padać tuż
przed świtem, ścisnął ostry mróz, następnego ranka powietrze było niczym z
żelaza.
Powóz Bestii, elegancki, chociaż staromodny, był
czarny jak karawan, a ciągnął go dziarski kary wałach, sapiący z nozdrzy parą i
ugniatający kopytami śnieg z takim zapałem, że nabrałam nadziei, że nie cały
świat był tak skuty lodem jak ja. Zawsze przychylałam się do zdania Guliwera,
że konie są lepsze od ludzi i tamtego dnia chętnie wyruszyłabym z nim do
końskiego królestwa, jeśli tylko miałabym szansę.
Lokaj w schludnej czarno-złotej liberii usiadł na
koźle, ściskając, cóżby innego jak bukiet przeklętych białych róż swojego pana,
jak gdyby ofiara z kwiatów pozwalała pogodzić się kobiecie z każdym
upokorzeniem. Zeskoczył z nadzwyczajną zwinnością, żeby bezceremonialnie
wepchnąć mi go do ręki. Mój zapłakany ojciec chce różę, na znak, że mu
wybaczam. Kiedy łamię łodygę, kłuję się w palec, dostaje więc różę poplamioną
krwią.
Lokaj przyklęknął przy moich stopach, by otulić
mnie futrami z dziwnym rodzajem niepochlebnej uniżoności, lecz zapomniał się
tak bardzo, że drapał się z zacięciem pod białą peruką palcem wskazującym,
spoglądając na mnie, jakby to określiła stara niania „przestarzałym spojrzeniem”
– ironicznym, chytrym, trochę potępiającym. Z litością? Litości tam nie było. Oczy
miał wilgotne i brązowe, na twarzy widniała niewinna przebiegłość starego
dziecka. Miał irytujący zwyczaj mamrotania do siebie pod nosem przez cały czas,
kiedy pakował zdobycze swojego pana. Zaciągnęłam zasłony, żeby uchronić się
przed ojcowskim pożegnaniem; uraza cięła mnie niczym szkło.
Przegrana Bestii! A na czym, zastanawiałam się,
polegała prawdziwa natura jego „bestialstwa”? Moja angielska niania opowiadała
mi niegdyś o człowieku-tygrysie, którego widziała w Londynie, kiedy była
dziewczynką, żeby wymóc na mnie grzeczne zachowanie, gdyż byłam istotką z
charakterem i nie dawałam się zastraszyć groźną miną ani przekupić łyżką
konfitury. Jeśli nie przestaniesz dokuczać guwernantkom, moja ślicznotko,
człowiek-tygrys przyjdzie i cię zabierze. Sprowadzili go z Sumatry, mówiła, zad
miał włochaty i tylko w połowie przypominał człowieka.
A przecież Bestia cały czas nosi maskę i to
niemożliwe, żeby jego twarz przypominała moją.
Człowiek-tygrys mimo swojej włochatości potrafi
chwycić kufel piwa jak każdy chrześcijanin i wychylić go do dna. Czyż niania
nie widziała tego na własne oczy, w karczmie U George’a, przy schodach
prowadzących do Upper Moor Fields, kiedy była taka mała jak ja, sepleniła i też
uczyła się chodzić? A potem wzdychała za Londynem, zostawionym w przeszłości za
Morzem Północnym. Ale jeśli ta panienka nie będzie dobrą dziewczynką i nie zje
gotowanych buraków, wtedy człowiek-tygrys przywdzieje obszerny, czarny,
podróżny płaszcz, obszyty futrem, taki jak płaszcz twego tatusia, pożyczy
wichrowego rumaka od Króla Olch, popędzi przez noc wprost do twego pokoju i….
Tak, moja piękna! POŁKNIE CIĘ W CAŁOŚCI!
Pamiętam, jak piszczałam z rozkosznego przerażenia,
na wpół jej wierząc, na wpół wiedząc, że mnie nabiera. A jednak były rzeczy, o
których jej nie mówiłam. Na naszym straconym folwarku, gdzie chichoczące
piastunki ujawniły mi prawdę o tym, co byk robi krowom, usłyszałam o córce
woźnicy. Ciii, ciii, nie mów swojej nianiuni żeśmy ci powiedziały, panna od
woźnicy, z zajęczą wargą, zezowata, brzydka jak noc, kto by ją zechciał? Aliści
na jej zgubę, brzuch jej urósł wśród drwin chłopów stajennych i urodziła syna
niedźwiedzia, tak przynajmniej mówią. Urodził się z futrem i kłami, to
wystarczy za dowód. Ale kiedy podrósł, był dobrym pasterzem, choć nigdy się nie
ożenił, żył w chacie za wioską i mógł sprawić, żeby wiatr wiał w tę stronę, w
którą chciał, i umiał powiedzieć z których jajek wyklują się koguty, a z
których kury.
Zabobonni wieśniacy przynieśli kiedyś memu ojcu
czaszkę z rogami długimi na cztery cale każdy i nie chcieli wrócić na pole,
gdzie ich nieszczęsny pług zakłócił jej spoczynek, dopóki nie poszedł z nimi
ksiądz; ta czaszka miała przecież ludzką
szczękę, prawda?
Plotki starych bab, dziecinne strachy! Dobrze
wiedziałam, dlaczego z dreszczem przyjemnego podniecenia wracam do niezwykłych
przesądów z dzieciństwa w chwili, kiedy się ono skończyło. Odtąd moją jedyną
wartością była własna skóra i zamierzałam uczynić pierwszą inwestycję.
Zostawiliśmy miasto daleko za sobą i jechaliśmy
teraz przez rozległe, płaskie, zaśnieżone pustkowie, gdzie koślawe kikuty
wierzb pochylały rozwichrzone głowy nad zlodowaciałymi rowami, mgła przybliżała
horyzont, scalając go z niebem, tak że wydawał się leżeć nie dalej niż kilka
cali od powozu. Jak okiem sięgnąć, nie było śladów życia. Mizerna, jałowa,
martwa pora w fałszywym Edenie, w którym wszystkie owoce powlekły się mrozem! A
moje wrażliwe róże już zwiędły. Otworzyłam drzwi karety i wyrzuciłam przekwitły
bukiet w koleiny zamarzłego błota przy drodze. Nagle zerwał się przenikliwy,
mroźny wiatr i dmuchnął mi w twarz suchym ryżem drobnego śniegu. Mgła podniosła
się na tyle, abym ujrzała przed sobą ogrom częściowo zrujnowanej fasady z czystoczerwonej
cegły, olbrzymią pułapkę na ludzi, megalomańską cytadelę jego palazzo.
Był to samotny lecz wymarły świat, wypalona
planeta. Zobaczyłam, że Bestia kupił swoją fortuną nie wygody, ale samotność.