stycznia 26, 2018

Hamilton - Gratulacje

Hamilton - Gratulacje


GRATULACJE
(z musicalu Hamilton)


ALEXANDER:


Angelica...

ANGELICA:


Alexander!
Cóż, gratulacje.
Wspiąłeś się na wyżyny własnej głupoty.
Nieodwracalnej, szkodliwej, chorej głupoty.
I wypuściłeś z klatki tygrysa.
Czy ty myślałeś, kiedyś to pisał?!
Zreasumujmy:
Przerażony plotką, że ledwie dwie osoby wiedziały
o twym romansie, specjalnie go rozdmuchałeś,
Błagałam, żebyś odpuścił, ale nie chciałeś,
Tak pilnujesz, by wrogów swoich się ustrzec,
Że nie widzisz – głównego wroga masz w lustrze!
Wiesz, czemu Jefferson dostaje, co chce?
Nie reaguje na szczeniackie zaczepki twe!
Więc cóż, gratulacje!

ALEXANDER:


Angelica...

ANGELICA:


Pięknie zrujnowałeś swoją reputację!
Cóż, gratulacje!

ALEXANDER:


To był akt politycznego poświęcenia!

ANGELICA:


Poświęcenia?
Trwam w beznadziejnym małżeństwie w Londynie,
Żyję, aby czytać listy od ciebie.
Patrzę na ciebie i myślę: Boże, ile minie, by naprawić nas - mnie i ciebie?
Wylanych łez nie osuszy czas,
Lecz przyjechałam tu, by odwiedzić was,
Wiesz, po co jestem tu?

ALEXANDER:


Angelica...

ANGELICA:


Nie z twego powodu...
Znam swoją siostrę tak jak serce własne znam,
Ufniejszej i życzliwszej nie znajdziesz, choćbyś chciał,
Lata temu szepnęła do mnie: “Ten jest mój!”
Więc ja odeszłam
Czy rozumiesz już?
Kocham swą siostrę bardziej niż cały świat,
Przełożę jej szczęście nad swoje niejeden raz
Eliza

ALEXANDER:


Eliza...

ANGELICA:


Jest ze wszystkich najlepszą
Więc nie zapomnij nigdy, że w twoim życiu to żona ma być tą pierwszą!
Cóż, gratulacje
Przez życia resztę
Wszystko co zrobisz dla mojej siostry
Będzie wierności testem
Tak, gratulacje!

stycznia 26, 2018

Hamilton - Alexander Hamilton

Hamilton - Alexander Hamilton


ALEXANDER HAMILTON
(z musicalu Hamilton)



AARON BURR:

Jakim to cudem bękart, zwykły sierota,
Syn z matki-dziwki i ojca-Szkota,
na Karaibach wyrosły w nędzy
doszedł do bohaterstwa, wiedzy i pieniędzy?

JOHN LAURENS:
Ojciec-założyciel z dziesiątki zielonej,
nim nań trafił, szanse miał zawężone,
Ze szkół wyrzucony 
Nasz przyszły wizjoner
Czternastolatek przy transporcie zatrudniony

THOMAS JEFFERSON:

I każdego dnia, kiedy niewolników zarzynali,
I ładując, hen na morze wysyłali, 
on cierpliwie to znosił, 
W środku się buntował, pragnął jakiejś zmiany,
Był gotowy kraść, pożyczać, prosić!

JAMES MADISON:

Później nadszedł huragan i wysepkę z morza zmiótł,
Przyszłość niemal się rozmyła, gdy opadał kurz,
Koleś prawie się załamał, lecz wysilił nieco mózg,
i zamienił cały ból na list pełen wielkich słów

BURR:
"Co ten dzieciak w sobie ma?!" pytał każdy, kto czytał to
Więc zebrali trochę kasy, żeby wysłać go na stały ląd
"Ucz się, nie zapomnij nigdy, gdzie korzenie twoje są,
a świat pozna imię twe, uwierz w to! Jak cię zwą, co?"

ALEXANDER HAMILTON:

Alexander Hamilton
Ja jestem Alexander Hamilton
Tak wiele rzeczy do zrobienia mam
Pewnego dnia, pewnego dnia...

ELIZA HAMILTON:

Kiedy miał dziesięć lat, ojciec zwiał po kryjomu
Od tamtej pory długi, nędza, głód były w domu,
A wraz z nimi choroba 
pojawiła się...

WSZYSCY:
I Alex wyzdrowiał, ale matka jego nie...

GEORGE WASHINGTON (I WSZYSCY):
Zamieszkał u kuzyna, który wkrótce powiesił się,
I został z niczym prócz dumy, lecz coś odezwało się
Głos w głowie rzekł: (Alex) tylko na siebie licz!
Więc całkiem z życia się wycofał, pośród książek zaczął żyć!

BURR (I WSZYSCY):


I więcej już pewnie do powiedzenia wiele nie byłoby,
bo każdy inny by się poddał 
I porzucił swoje sny, kończąc ze sobą. 
I tylko ciężką pracą można wygrać było z biedą,
Więc sprzedawał cukier, rum, i to, na co nie stać było go
(Czytał) każdą książkę, która wpadła w ręce,
(Planował) swą przyszłość, pragnął coraz więcej,
Więc wyruszył w daleką drogę, aby spełnić swe sny,
Bo przecież w Nowym Jorku kimś nowym możesz być!

WSZYSCY (I HAMILTON):


Bo tutaj możesz nowym kimś być (Oto ja)
Bo tutaj możesz nowym kimś być (Oto ja)
Bo tutaj możesz nowym kimś być

KOBIETY:

Nowy Jork!

MĘŻCZYŹNI:

Nowy Jork!

HAMILTON:


Oto ja!

WSZYSCY:

Alexander Hamilton (Alexander Hamilton)
Zobaczymy, co przyniesiesz nam (Zobaczymy, co przyniesiesz nam)
Nie zwykłeś cofać się, potrafisz grać w tę grę,
To twój czas!
Och, Alexander Hamilton ( Alexander Hamilton)
Ameryka śpiewa ci dziś
Czy odegrasz tu rolę swą?
Czy znać będą historię twą?
A świat na zawsze zmieni się...

BURR (I WSZYSCY):


On właśnie schodzi z trapu, bo statek jest już w przystani,
Śni swój amerykański sen, imigrant z marzeniami,
Wrogowie go zniszczyli, a kraj zapomniał imię...

MULLIGAN/MADISON & LAFAYETTE/JEFFERSON:

Ja? Walczyłem z nim!

LAURENS/PHILIP:

Ja? Zginąłem za niego!

WASHINGTON:

Ja? Ufałem mu!

ANGELICA/ELIZA/MARIA:

Ja? Kochałam go!

BURR:

A ja? Ja jestem tym idiotą, który strzelił do niego!

WSZYSCY:

Tak wiele do zrobienia ma
Pewnego dnia...

BURR:


Jak cię zwą, co?

HAMILTON & WSZYSCY:


Alexander Hamilton!

stycznia 24, 2018

Emma Donoghue - Opowieść o bucie

Emma Donoghue - Opowieść o bucie

Emma Donoghue – Opowieść o bucie

Zanim przyszła, panowało zimno.
Odkąd umarła moja matka, puchowe łoże było twarde niczym kamienna posadzka. Każde wypowiedziane słowo było śliskie jak żaba. Cokolwiek wkładałam na grzbiet, ocierało me ciało jak parciany worek. W mojej głowie słyszałam pukanie, ale kiedy dobiegałam do drzwi, nikt za nimi nie stał. Dni ulatywały jak kurz zdmuchnięty z opuszków palców.
Szorowałam i zamiatałam, bo nie było nikogo, kto zrobiłby to za mnie. Zgarniałam popiół własnymi rękami i czyściłam podłogę na krwawiących kolanach. Liczyłam ziarenka ryżu i przebierałam czarną i czerwoną fasolę.
Nikt mnie do tego wszystkiego nie zmuszał, nikt na mnie nie krzyczał, nikt nie karał mnie poza mną samą. Piskliwe głosy skrzeczały we mnie. Ruszaj się, leniwy brudasie. Głosy w mojej głowie znały odpowiedź na każde pytanie. W niektóre dni pytały, czemu jeszcze żyję. Szukałam pośród nich głosu matki, ale nie byłam w stanie jej usłyszeć przez resztę hałasu.
Kiedy kończyłam wszystko, co właściwie mogło być zrobione, na koniec dnia, głosy cichły. Klękałam przy palenisku i patrzyłam w żarzące się węgle, dopóki nie zwilgotniały mi oczy. Przypuszczam, że próbowałam wyobrazić sobie przyszłość. W niektóre noce płakałam, gładząc się po włosach własną dłonią, aż zapadłam w sen.
Kiedyś, kiedy znów pobiegłam ku drzwiom, za którymi nikogo nie było, znowu ujrzałam pustkę, lecz obca stała tuż za mną. Pomyślałam przez chwilę, że musiała wyjść z płomieni. Jej oczy płonęły, a brwi były szare jak popiół.
Obca powiedziała, że muszę być zmęczona, i że zamiatanie może poczekać. Zabrała mnie do ogrodu i pokazała leszczynę, której nigdy wcześniej nie widziałam. Zaczęłam zadawać pytania, ale przyłożyła swój drobny palec do mych ust, tak, że mogłam usłyszeć gruchanie synogarlicy na najwyższej gałęzi.
Okazało się, że znała moją matkę, kiedy ta jeszcze żyła. Powiedziała, że to drzewo matki.
Jak zacząć, aby opisać te wszystkie przemiany? Stare, zakurzone życie obróciło się w nowe.  Przyoblekła moje ciało w błękitne jedwabie, tańczyłam w kryształowych pantofelkach.
A potem, ponieważ ją o to prosiłam, zabrała mnie na bal. Czy nie o to prosi każda dziewczyna?
Jej powóz zawiózł mnie aż pod schody pałacu. Dokładnie wiedziałam, jak się zachowywać. Uśmiechałam się uroczo, kiedy otwarto wrota, zapowiadając moje przybycie. Odmówiłam tartinki i cały czas miałam wciągnięty brzuch. Pod tysiącem szklanych kandelabrów zatańczyłam z dziesięcioma starszymi dżentelmenami, którzy nie mieli niczego do powiedzenia, ale nie powstrzymało to ich od gadania. Odpowiadałam tylko rzeczywiście albo w istocie, albo naprawdę pan tak uważa? Za dziesięć dwunasta uciekłam na schody pałacu, gdzie czekał już na mnie jej powóz.
- Czy już wystarczy? – zapytała, strzepując włos z mojej rękawiczki.
Ale była w wieku mojej matki, a ja tylko młodą dziewczyną, która musiała zatroszczyć się o swoją przyszłość. Głosy zaczynały mamrotać. Każdy mówił, żebym zrobiła coś innego.
– Przywieź mnie tutaj jutro – poprosiłam.
Więc pojawiła się znowu, kiedy gotowała się zupa, i wyjęła ze swojej kieszeni srebrną łyżkę, żeby mnie nakarmić. Nasze palce rysowały obrazki w popiele, niewyraźne sylwetki ptaków i wysp. Pokazała mi, jak błyszczą mi oczy, jak szeroko kloszuje się moja suknia, kiedy się obracam, jak tańczyć walca bez zawrotów głowy. Przywdziałam teraz zieloną satynę; nie rozpoznałaby mnie własna matka.
Na balu tej nocy przeżyłam wiele rzeczy. Chichotałam z dowcipów króla, przyjęłam jedno skrzydełko kurczaka i pogryzałam je z gracją. Trzy razy tańczyłam z księciem, którego dłoń drżała na moich drobnych plecach. Zapytał mnie o ulubiony kolor, ale nie znałam odpowiedzi. Zapytał, jak się nazywam i przez chwilę nie pamiętałam.
Za pięć dwunasta, kiedy stopy zaczęły mnie boleć, zeszłam na ostatni schodek i poczekałam, aż po mnie przyjedzie. W drodze do domu oparłam głowę o jej wąskie ramię, a ona przybliżyła dłoń do mojego ucha.
- Czy już wystarczy? – spytała.
Ale nie musiałam słuchać wyjących głosów, żeby wiedzieć, jak potoczy się ta historia, przyszłość była już zaplanowana.
- Przywieź mnie tutaj jutro – rzekłam.
Więc wróciła nazajutrz, kiedy popiskiwanie myszy zaczęło działać mi na nerwy i oznajmiła, że zmieni je w moich woźniców, żeby zabrały nas do miasta. Przysięgała, że jej mały palec to magiczna różdżka,  i że potrafi zdziałać cuda. Zawsze umiała mnie rozśmieszyć.
Tej nocy moja nowa suknia była czerwona i zwiewna. Książę zawisł na moim ramieniu niczym jesienny liść, gotowy opaść. Orkiestra grała w kółko tę samą melodię. Tańczyłam jak nakręcana baletnica i uśmiechałam się, aż moja twarz zastygła w grymasie. Przełknęłam niewiele z tego, co mi zaproponowano, a potem przechyliłam się przez balkon i wszystko zwymiotowałam.
Ledwo miałam czas, żeby otrzeć usta, gdy odnalazł mnie książę żeby się oświadczyć.
Wyprowadził mnie na schody, gdzie sączyło się księżycowe światło; zupełnie jak w baśni. Jego długie wąsy zaczęły drżeć, wyglądał jak aktor na zapadającej się scenie. Kiedy tylko się odezwał, jego słowa utworzyły obłok, w którym umiałam odczytać przyszłość.
Prawie go nie słyszałam. Głosy wrzeszczały. Tak tak tak powiedz tak zanim stracisz szansę beznadziejna dziewucho.
Otworzyłam usta, ale nic nie powiedziałam. Nie bałam się tego człowieka, jego oświadczyny były białe i miękkie, swobodne jak mgła. Nie miałam czego się obawiać. Ale właśnie wtedy północny dzwon zaczął wydzwaniać długi orszak dni, wspaniałych dni i bezksiężycowych nocy. I zeskoczyłam ze schodów, gubiąc po drodze but.
Krzaki podarły moją suknię na strzępy. Na trawniku było zupełnie cicho. Czekała na mnie w cieniu. Nie zapytała, czy już wystarczy.
Całkiem poplątałam historię. Jak mogłam nie zauważyć, że jest taka piękna? Musiałam po drodze zgubić wszystkie słowa. Wyciągnęłam ku niej rękę.
Mogłam usłyszeć jej zdumiony oddech.
- A co z bucikiem? – zapytała.
- Ocierał mi piętę – odparłam.
- A co z księciem?
- Znajdzie sobie kogoś, jeśli nie podda się zbyt szybko.
- A co ze mną? – spytała bardzo cicho. – Jestem na tyle stara, by być twoją matką.
Palcem rysowała zaklęcia na mojej szyi.
- Nie jesteś moją matką – powiedziałam. – Jestem na tyle dojrzała, by zobaczyć różnicę.
Rzuciłam drugi but w jeżyny, gdzie zawisł, migocząc.
A potem zabrała mnie do domu, albo to ja zabrałam ją do domu, albo obie wyruszyłyśmy do miejsca, które mogło nim być.

Rankiem zapytałam:
-  Kim byłaś, zanim pojawiłaś się w mojej kuchni?
A ona odpowiedziała:

- Opowiedzieć ci moją historię? To opowieść o ptaku.

stycznia 23, 2018

Angela Carter - Narzeczona tygrysa (2/4)

Angela Carter - Narzeczona tygrysa (2/4)


Moje zmysły były oszołomione odurzającą wonią Mości Pana, zbyt intensywnym w tak małym pomieszczeniu purpurowym zapachem piżma. Chyba kąpie się w tych perfumach, nasącza nimi koszule i bieliznę, czym więc sam pachnie, skoro potrzebuje aż takiego kamuflażu?  Nigdy nie widziałam, aby tak potężny mężczyzna sprawiał wrażenie równie dwuwymiarowego, nawet mimo osobliwej elegancji Bestii, staromodnego surduta, który musiał, sądząc z wyglądu, zostać kupiony w odległych czasach, nim narzucił sobie samotność; a potem nie czuł potrzeby wymiany go na modniejszy. Widać olbrzymią niezgrabność w jego posturze, wielkiej i zwalistej i dziwne poczucie, że powstrzymuje sam siebie, jakby walczył ze sobą, aby trzymać się prosto i nie opaść na cztery łapy. Biedny człowiek, pokazuje nasze ludzkie aspiracje by dorównać bogom w krzywym zwierciadle. Tylko z daleka przypomina człowieka, podczas gdy w rzeczywistości nosi maskę z wymalowaną na niej ludzką twarzą. O tak, to piękna twarz, ale jest zbyt symetryczna, aby w pełni uznać ją za zupełnie ludzką – jeden profil to lustrzane odbicie drugiego, zbyt idealny, zbyt niepokojący. Nosi także perukę, sztuczne włosy związał na karku kokardą, takie peruki widuje się na starych portretach. Skromny jedwabny żabot z perłami skrywający szyję. A giemzowe rękawiczki, chociaż duże i nieforemne, nie do końca wydają się osłaniać jego ręce.
Jest jarmarczną lalką z paper mâché i włosami z krepiny, a jednak gra w karty jak szatan.
Jego stłumiony głos wydobywa się spod maski z dużej odległości, kiedy nachyla się nad rozdaniem, a mowa jest tak zniekształcona przez pomruki, że tylko jego lokaj potrafi zrozumieć i przekazać jego słowa, jakby pan był niezdarną kukiełką, a sługa brzuchomówcą.
Knot zapadł się w roztopionym wosku, świece stopniały. Do czasu, kiedy moja róża straciła wszystkie płatki, mój ojciec również pozostał z niczym.
- Oprócz dziewczyny.
Hazard to choroba. Mój ojciec mówił, że mnie kocha, a jednak poświęcił swą córkę za kilka partii kart. Rozłożył je, w lustrze widziałam dziką nadzieję żarzącą się w jego oczach. Miał rozpięty kołnierzyk, potargane włosy stały dęba, na twarzy malowała się udręka człowieka w ostatnim stadium rozpusty. Przez stare mury wtargnął chłód, który mnie przeniknął, zmarzłam bardziej niż w Rosji, gdzie noce są najzimniejsze.
Królowa, król, as. Widziałam je w lustrze. Och, wiem, że sądził, że mnie nie straci, poza tym razem ze mną wróciłyby do niego wszystko, co dotąd przegrał, resztki naszej rodzinnej fortuny odzyskane za jednym zamachem. A poza tym, czy nie wygrałby też rodowego palazzo Bestii poza miastem, jego niewyobrażalnego majątku, ziem ciągnących się wzdłuż rzeki, nieruchomości, skarbca, jego Mantegnów, Gulio Romanów, solniczek Celliniego, jego tytułów… miasta samego w sobie.
Musicie wiedzieć, że mój ojciec cenił mnie mniej niż królewskie dobra, ale też nie bardziej niż królewskie dobra.
W saloniku było piekielnie zimno. A mnie, dziecku surowej Północy, wydawało się, że nie moje ciało, ale dusza mojego ojca jest w niebezpieczeństwie.
Oczywiście mój ojciec wierzył w cuda, który gracz nie wierzy? Czy nie w poszukiwaniu właśnie takiego cudu nie przybyliśmy z krainy niedźwiedzi i spadających gwiazd?
Tak więc balansowaliśmy na krawędzi.
Bestia zawył i wyłożył na stół trzy pozostałe asy.
Obojętni słudzy wślizgnęli się teraz gładko, jak na kółkach, by zgasić wszystkie świece. Patrząc na nich można było pomyśleć, że nic tu nie zaszło. Ziewnęli nieco z urazą, zbliżał się poranek, a my nie pozwoliliśmy się im położyć. Służący Bestii przyniósł jego płaszcz. Podczas ich przygotowań do odjazdu, ojciec wpatrywał się w zdradzieckie karty, rozłożone na stole.
Służący Bestii poinformował mnie cierpko, że on, lokaj, przyjedzie po mnie i moje rzeczy o dziesiątej następnego dnia i zawiezie mnie do palazzo Bestii. Capisco? Byłam tak wstrząśnięta, że ledwie szepnęłam: capisco, więc powtórzył cierpliwie rozkaz; dziwny, chudy, szybki człowieczek, który idąc podskakiwał nierytmicznie na powykręcanych stopach w cudacznych, podłużnych butach.
Wcześniej mój ojciec poczerwieniał jak ogień; teraz był biały jak śnieg oblepiający okiennice. Jego oczy zwilgotniały, jakby miał się rozpłakać.
- „Na wzór indyjskiego prostego pari” – zacytował, zawsze kochał retorykę - „Którego ręka na wzór indyjskiego prostego pari odrzuciła perłę / Więcej niż całe jego plemię wartą.”[1] Straciłem swoją perłę, bezcenną perłę.
Wówczas Bestia wydał nagły, przerażający odgłos, coś pomiędzy pomrukiem a rykiem, świece zamigotały. Szybki lokaj, sztywny hipokryta, przetłumaczył bez mrugnięcia okiem:
- Mój pan mówi: Jeśli jesteś tak bezmyślny, kiedy chodzi o skarby, musisz się spodziewać, że ci je odbiorą.
Ukłonił się i posłał uśmiech, którego nie mógł zaoferować jego pan. Potem wyszli.
Obserwowałam śnieg, który przestał padać tuż przed świtem, ścisnął ostry mróz, następnego ranka powietrze było niczym z żelaza.
Powóz Bestii, elegancki, chociaż staromodny, był czarny jak karawan, a ciągnął go dziarski kary wałach, sapiący z nozdrzy parą i ugniatający kopytami śnieg z takim zapałem, że nabrałam nadziei, że nie cały świat był tak skuty lodem jak ja. Zawsze przychylałam się do zdania Guliwera, że konie są lepsze od ludzi i tamtego dnia chętnie wyruszyłabym z nim do końskiego królestwa, jeśli tylko miałabym szansę.
Lokaj w schludnej czarno-złotej liberii usiadł na koźle, ściskając, cóżby innego jak bukiet przeklętych białych róż swojego pana, jak gdyby ofiara z kwiatów pozwalała pogodzić się kobiecie z każdym upokorzeniem. Zeskoczył z nadzwyczajną zwinnością, żeby bezceremonialnie wepchnąć mi go do ręki. Mój zapłakany ojciec chce różę, na znak, że mu wybaczam. Kiedy łamię łodygę, kłuję się w palec, dostaje więc różę poplamioną krwią.
Lokaj przyklęknął przy moich stopach, by otulić mnie futrami z dziwnym rodzajem niepochlebnej uniżoności, lecz zapomniał się tak bardzo, że drapał się z zacięciem pod białą peruką palcem wskazującym, spoglądając na mnie, jakby to określiła stara niania „przestarzałym spojrzeniem” – ironicznym, chytrym, trochę potępiającym. Z litością? Litości tam nie było. Oczy miał wilgotne i brązowe, na twarzy widniała niewinna przebiegłość starego dziecka. Miał irytujący zwyczaj mamrotania do siebie pod nosem przez cały czas, kiedy pakował zdobycze swojego pana. Zaciągnęłam zasłony, żeby uchronić się przed ojcowskim pożegnaniem; uraza cięła mnie niczym szkło.
Przegrana Bestii! A na czym, zastanawiałam się, polegała prawdziwa natura jego „bestialstwa”? Moja angielska niania opowiadała mi niegdyś o człowieku-tygrysie, którego widziała w Londynie, kiedy była dziewczynką, żeby wymóc na mnie grzeczne zachowanie, gdyż byłam istotką z charakterem i nie dawałam się zastraszyć groźną miną ani przekupić łyżką konfitury. Jeśli nie przestaniesz dokuczać guwernantkom, moja ślicznotko, człowiek-tygrys przyjdzie i cię zabierze. Sprowadzili go z Sumatry, mówiła, zad miał włochaty i tylko w połowie przypominał człowieka.
A przecież Bestia cały czas nosi maskę i to niemożliwe, żeby jego twarz przypominała moją.
Człowiek-tygrys mimo swojej włochatości potrafi chwycić kufel piwa jak każdy chrześcijanin i wychylić go do dna. Czyż niania nie widziała tego na własne oczy, w karczmie U George’a, przy schodach prowadzących do Upper Moor Fields, kiedy była taka mała jak ja, sepleniła i też uczyła się chodzić? A potem wzdychała za Londynem, zostawionym w przeszłości za Morzem Północnym. Ale jeśli ta panienka nie będzie dobrą dziewczynką i nie zje gotowanych buraków, wtedy człowiek-tygrys przywdzieje obszerny, czarny, podróżny płaszcz, obszyty futrem, taki jak płaszcz twego tatusia, pożyczy wichrowego rumaka od Króla Olch, popędzi przez noc wprost do twego pokoju i….
Tak, moja piękna! POŁKNIE CIĘ W CAŁOŚCI!
Pamiętam, jak piszczałam z rozkosznego przerażenia, na wpół jej wierząc, na wpół wiedząc, że mnie nabiera. A jednak były rzeczy, o których jej nie mówiłam. Na naszym straconym folwarku, gdzie chichoczące piastunki ujawniły mi prawdę o tym, co byk robi krowom, usłyszałam o córce woźnicy. Ciii, ciii, nie mów swojej nianiuni żeśmy ci powiedziały, panna od woźnicy, z zajęczą wargą, zezowata, brzydka jak noc, kto by ją zechciał? Aliści na jej zgubę, brzuch jej urósł wśród drwin chłopów stajennych i urodziła syna niedźwiedzia, tak przynajmniej mówią. Urodził się z futrem i kłami, to wystarczy za dowód. Ale kiedy podrósł, był dobrym pasterzem, choć nigdy się nie ożenił, żył w chacie za wioską i mógł sprawić, żeby wiatr wiał w tę stronę, w którą chciał, i umiał powiedzieć z których jajek wyklują się koguty, a z których kury.
Zabobonni wieśniacy przynieśli kiedyś memu ojcu czaszkę z rogami długimi na cztery cale każdy i nie chcieli wrócić na pole, gdzie ich nieszczęsny pług zakłócił jej spoczynek, dopóki nie poszedł z nimi ksiądz; ta czaszka miała przecież ludzką szczękę, prawda?
Plotki starych bab, dziecinne strachy! Dobrze wiedziałam, dlaczego z dreszczem przyjemnego podniecenia wracam do niezwykłych przesądów z dzieciństwa w chwili, kiedy się ono skończyło. Odtąd moją jedyną wartością była własna skóra i zamierzałam uczynić pierwszą inwestycję.
Zostawiliśmy miasto daleko za sobą i jechaliśmy teraz przez rozległe, płaskie, zaśnieżone pustkowie, gdzie koślawe kikuty wierzb pochylały rozwichrzone głowy nad zlodowaciałymi rowami, mgła przybliżała horyzont, scalając go z niebem, tak że wydawał się leżeć nie dalej niż kilka cali od powozu. Jak okiem sięgnąć, nie było śladów życia. Mizerna, jałowa, martwa pora w fałszywym Edenie, w którym wszystkie owoce powlekły się mrozem! A moje wrażliwe róże już zwiędły. Otworzyłam drzwi karety i wyrzuciłam przekwitły bukiet w koleiny zamarzłego błota przy drodze. Nagle zerwał się przenikliwy, mroźny wiatr i dmuchnął mi w twarz suchym ryżem drobnego śniegu. Mgła podniosła się na tyle, abym ujrzała przed sobą ogrom częściowo zrujnowanej fasady z czystoczerwonej cegły, olbrzymią pułapkę na ludzi, megalomańską cytadelę jego palazzo.  
Był to samotny lecz wymarły świat, wypalona planeta. Zobaczyłam, że Bestia kupił swoją fortuną nie wygody, ale samotność.




[1] W. Shakespeare, Otello, Akt V, scena II. Przekład J. Paszkowskiego.

stycznia 22, 2018

Angela Carter - Narzeczona tygrysa (1/4)

Angela Carter - Narzeczona tygrysa (1/4)

Ojciec przegrał mnie Bestii w karty.
Podróżników z Północy ogarnia szczególne szaleństwo, gdy docierają do tego cudownego kraju w którym rosną cytrynowe drzewka. Pochodzimy z surowych krain, gdzie toczymy odwieczną walkę z przyrodą, ale tu, ach! tu można spodziewać się raju, gdzie lew odpoczywa u boku jagniątka. Wszystko kwitnie i żaden zimny wiatr nie rozwiewa aromatycznego powietrza. Słońce obsypuje cię owocami. A śmiertelny, zmysłowy letarg słodkiego Południa sączy się w spragniony mózg, wzdychając: “Rozkosz! Więcej rozkoszy!” Lecz wówczas nadchodzi śnieg, a przed nim nie sposób uciec; śledził nas od samej Rosji, jakby ścigał nasz powóz, i dogonił nas wreszcie w tym ciemnym, ponurym mieście, zbierając się na parapetach, by kpić z wyobrażeń mojego ojca o wiecznej przyjemności, kiedy żyły na jego skroni pulsują, a ręce drżą, kiedy rozdaje obrazki z diabłem.

Świece kapały gorącymi, palącymi kroplami na moje nagie ramiona. Patrzyłam z dziką wściekłością typową dla kobiet, które okoliczności zmusiły do niemego uczestnictwa w głupocie, podczas gdy mój ojciec rozgrzewając swą rozpacz kolejnymi łykami ognistej wody, którą nazywają „grappa”, pozbywa się ostatnich pozostałości mojego dziedzictwa. Kiedy opuszczaliśmy Rosję, mieliśmy w posiadaniu czarne ziemie, niebieski las pełen niedźwiedzi i dzików, chłopów, pola i folwarki, moje ukochane konie, białe noce chłodnego lata i zimne ognie zorzy północnej. Jakimż musiały mu być brzemieniem, skoro śmieje się z radością, czyniąc z siebie żebraka i chętnie oddaje wszystko Bestii.
Każdy, kto przybywa do miasta, musi rozegrać partię z grand seigneur; jest ich niewielu. Nie ostrzeżono nas w Mediolanie, a jeśli to zrobili, nie zrozumieliśmy ich – mój włoski kuleje, a ich akcent jest pełen pułapek. Właściwie to sama zaproponowałam wyprawę do tego odległego, prowincjonalnego miejsca, niemodnego od dwustu lat, bo, o ironio, nie było tu żadnego kasyna. Nie wiedziałam, że ceną za pozostanie w zimowej samotności będzie gra z Mości Panem.  

Było już późno. Zimna wilgoć tego miasta wkradała się pomiędzy cegły, wsączała w kości, w gąbczaste włókno płuc; przenikała dreszczem w naszym saloniku, gdzie Mości Pan przybył zagrać w koniecznej mu prywatności. Kto mógł odmówić zaproszeniu przyniesionego nam przez lokaja? Na pewno nie mój rozrzutny ojciec, lustro nad stołem ukazało mi jego szaleństwo, moją bierność, drżące świece, opróżnione butelki, kolorowe koszulki tasowanych kart, nieruchomą maskę, która ukrywa wszystkie rysy Bestii poza jego żółtymi ślepiami, które błądzą, raz za razem od wachlarza kart ku mnie.
- La Bestia! – powiedziała nasza gospodyni, ostrożnie obracając w palcach kopertę z ogromnym herbem z wyprężonym tygrysem, a na jej twarzy było coś pomiędzy strachem a podziwem. A ja nie mogłam zapytać, dlaczego nazywają pana tego miejsca „La Bestia” – czy miało to coś wspólnego ze zwierzęciem w godle? – ponieważ jej język spuchł od flegmistej, chropawej lokalnej mowy i ledwo ją rozumiałam, poza tym gdy po raz pierwszy wykrzyknęła na mój widok: „Che bella!”

Odkąd zaczęłam chodzić, zawsze byłam ładna, z lśniącymi, orzechowymi lokami i różanymi policzkami. A że urodziłam się w Boże Narodzenie, moja angielska niania nazywała mnie „zimową różą”. Wieśniacy mówili, że jestem odbiciem matki, żegnając się za każdym razem z szacunku dla zmarłej. Moja matka zgasła szybko, przehandlowana za posag potomkowi rosyjskiej szlachty tak nieudolnemu, że wkrótce zmarła z powodu jego hazardu, dziwkarstwa, wykańczających powrotów. A Bestia dał mi różę z jego własnej, nieskazitelnej, choć niemodnej butonierki, kiedy przybył, zaś lokaj czyścił ze śniegu jego czarny płaszcz. Tą biała różę, niezwykłą, rozkwitłą nie w swojej porze obrywałam teraz z płatków nerwowymi palcami, patrząc jak mój ojciec wspaniale kończy karierę zbudowaną na katastrofie.

To melancholijny, zamknięty w sobie region, bezsłoneczny, bezbarwny krajobraz, ponura rzeka osnuta mgłą, odarte, zgarbione wierzby. I okrutne miasto – posępna piazza, miejsce z pewnością nawykłe do publicznych egzekucji, pod długim cieniem przypominającego stodołę kościoła. Kiedyś wieszano skazańców w klatkach na zewnątrz miejskich murów, wrogość przychodzi im łatwo, oczy mają osadzone zbyt blisko siebie, usta zaciśnięte. Kiepskie jedzenie, makaron utopiony w oleju, gotowana wołowina w sosie z gorzkich ziół. Grobowa cisza powlekająca miasto, mieszkańcy skuleni przed zimnem, tak, że ledwie widzisz ich twarze. I kłamią i oszukują – oberżyści, woźnicy, wszyscy. Boże, jak nas zwiedli!

Zdradzieckie Południe, gdzie myślisz, że nie ma zimy, ale przywozisz ją ze sobą.


stycznia 21, 2018

Tove Jansson (3/3) cz. I

Tove Jansson (3/3) cz. I

Przodek zza pieca

Postać Muminka Tove nosi w swojej świadomości już podczas studiów w Szkole Technicznej. Jego nazwa pochodzi z języka szwedzkiego i jest dziełem pomysłowego wuja Einara. Ostrzega on swoją siostrzenicę przed Muminkiem, ponieważ odkrył, że zaglądała nocą do szafki z zapasami. Zimne trolle mogły według niego wyjść z ukrycia (mieszkały na przykład za kominkiem), otrzeć się nosem o nogi szabrownika, albo dmuchnąć mu w kark. W pamiętnikach z początku lat trzydziestych Tove bredzi o niewidzialnych trollach Muminkach w gorączce, potem przenikają one do jej wyobraźni dzięki opowieściom pewnego znajomego artysty, który zarzeka się, że w jego domu mieszka straszydło, które „sapie” mu w kark. Nastraszona młodziutka Tove w wyniku tych historii wracając do domu łamie klucz w zamku, czując powiew powietrza na szyi, a następnie daje nura do łóżka i słyszy, jak trolle Muminki ciągają jej kapcie tam i z powrotem. Ta właśnie anegdota uważana jest za genezę Muminków. Etymologia nazwy nie jest znana (choć podejrzewa się arabskie słowo „mumin” – „dobry”). Tove nigdy jednak tego nie potwierdza.

Jak można zaobserwować, początki Muminka różnią się znacznie od jego finalnej formy. Pierwsze Muminki przypominają charakterystycznego Niuchacza, sygnaturę Tove – są szczupłe, mają długi nos zamiast hipopotamiej kufy i małe uszka. Istnieją także ciemne Muminki, odbicie swoich białych odpowiedników. Uosabiają to co mroczne i tajemnicze, zakorzenione w podświadomości. Bruliony Jansson odmalowują postać czarnego Muminka jako istoty widmowej i utkanej z ciemności, poruszającej się po tym, co ukryte, postaci z innego, obcego świata. Na przestrzeni lat Tove nieraz sięgnie do „mrocznej wersji” sympatycznego trolla – maluje go w domu swych przyjaciół, używa w ilustracjach do pism. Eksperymentuje, Muminek zmienia kolory, sylwetki i formy, tak aby w pierwszej debiutanckiej książce, wydanej w 1945 roku przepoczwarzyć się w postać, którą znamy dziś. Jestem Muminkiem – deklaruje pewnie troll zapytany przez małe zwierzątko, kim jest. Innej prezentacji nie potrzeba. Prawdziwy Muminek jest zawsze zaokrąglony i biały. Lecz jego pierwotna, niewidzialna i tajemnicza wersja także przetrwa i stanie się Przodkiem, żyjącym za piecem w Zimie Muminków.
                                                        
Drogi Atosie, najdroższa Topciu

Pierwszą powieść z cyklu o Muminkach, Małe trolle i dużą powódź należy uznać za odpowiedź Tove na wojenną rzeczywistość. Pełno jest w niej chaosu i niepewności, które wówczas towarzyszyły autorce. Rodzina Muminków zawęża się jedynie do dwóch osób – Mamusi i Muminka, którzy szukają miejsca na zbudowanie domu na zimę. Jak się dowiadujemy, Tatuś udał się dokądś z Hatifnatami i poszukiwanie własnego miejsca zbiega się wkrótce z poszukiwaniami ojca. Dzięki temu Muminki odkrywają Dolinę, stworzoną przez wielką powódź. Co ważne, już w tej książce krystalizują się role w rodzinie Muminków – Mamusia promieniuje opiekuńczością, zaś Tatuś to beztroski wagabunda i poszukiwacz przygód. Mamusina torebka to symbol jej siły, „większa w środku” i podobna do magicznej torby Mary Poppins – w niej znajduje się rozwiązanie każdego problemu. To w niej Mamusia znajduje korkociąg potrzebny do otwarcia butelki i wyciągnięcia listu od Tatusia. To od Mamusi zaczyna się cała opowieść, kończąc swój bieg ze sceną w której Mamusia wprowadza Muminka do nowoodnalezionego domu. Lecz i tak najważniejszym medium w historii Muminków są ilustracje – ryciny uzupełniane tuszem i przedstawiające inny, cudowny świat pełen mroku i rozbłysków.
Podczas pisania Małych trolli… Tove poznaje Atosa Wirtanena, filozofa, polityka i redaktora, który wykazuje się niesłychaną aktywnością polityczną, jak pisze w liście do Evy. Jej korespondencja przedstawia go jako pogodnego filozofa, intelektualistę, pewnego siebie i wesołego. Tove jest nim zauroczona. Jest mniej-więcej takim mężczyzną, jakiego pragnęła. A do tego wszystkiego przypomina jej utraconą przyjaciółkę, Evę. Ten związek wpływa na  pisanie Tove. Ważnym punktem ich intelektualnych spotkań jest słowo pisane, o malarstwie zdają się nie rozprawiać w takim wymiarze. Będąc z Atosem, Tove tworzy swoje pierwsze książki o Muminkach i pierwszy komiks o nich. Atos należy do ekskluzywnego grona, któremu dane było czytać w rękopisie wczesne opowiadania o trollach z Doliny. To on wspiera Tove przy wydawaniu pierwszej części muminkowego cyklu (który, notabene, przeszedł praktycznie bez echa, nie licząc recenzji w… gazecie Atosa). Te dwa lata z nim, zwierza się Evie w kolejnym liście, uczyniły wszystko bogatszym, cieplejszym i intensywniejszym. Nigdy nie dojdzie między nimi do małżeństwa, ale podczas trwania tej relacji wielokrotnie to rozważają. Przy pisaniu kolejnej części muminkowej sagi, Komety nad Doliną Muminków, Tove wprowadzi do niej kilka nowych postaci, które odtąd zawsze będą towarzyszyć rodzinie małych trolli. Jedną z nich jest Włóczykij, wzorowany na Atosie.


Pisanie staje się częścią tożsamości Tove i pochłania ją tak bardzo, że niemal siłą musi odrywać się od tworzenia następnego manuskryptu, W Dolinie Muminków. Będę malować, będę tylko malować, przyrzeka Evie w liście, jednak nie dotrzymuje słowa, pchana nową namiętnością. Owa namiętność ma też inne ujście – nową znajomą, Vivikę Bandler, która wkrótce staje się kochanką Tove. Relacja z Viviką jest krótka i destrukcyjna, oparta na niemożliwych do spełnienia obietnicach i mrzonkach wyjazdu do Paryża, gdzie obie bądą mogły żyć długo i szczęśliwie, ale daje Tove pewność siebie i inspirację do pracy. Miłość do kobiety jest czymś oszałamiająco innym i poraża Tove wpływa na jej serce i umysł, sprawia, że myśli w zupełnie odmienny sposób. Musimy być ostrożne, napomina ją Vivica w swych listach. Homoseksualizm w Finlandii wciąż jeszcze jest karalny (zmieni się to dopiero w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku), w dodatku Vivika trwa przy swoim mężu, Kurcie, a Tove wciąż jest z Atosem. Jednak trudno jest ukryć miłość, kiedy chcemy się podzielić nią z całym światem i Tove buntuje się na własny cichy sposób – wprowadza nowe postaci do świata Muminków. Nazywa je Topik i Topcia. Mówią swoim własnym, sekretnym językiem, śpią razem w szufladzie komody i wszędzie noszą ze sobą walizkę z tajemniczą zawartością. Zagrożenie dla ich miłości nazywa się Buka. Symbolem łączącej ich relacji jest Królewski Rubin, ukrywany przed światem właściwie przez całą książeczkę po to, aby olśnić swym cudownym blaskiem wszystkich bohaterów na samym końcu. W pewnym sensie spełnia się marzenie Tove – oślepiająca moc miłości oczarowuje wszystkich. Nic nie może się jej równać. Nie musi się już ukrywać w walizce. I żadna Buka już jej nie dosięgnie.

stycznia 20, 2018

Susanna Clarke - Mieszkanka Wysokich Miejsc

Susanna Clarke - Mieszkanka Wysokich Miejsc


Ażeby dobrze zacząć, nazywam się Lucy Manners i mam dwanaście lat. Ubiegłego lata moja starsza siostra Tiz poślubiła pana Rainwortha. Była to dla mnie przykra zmiana, bo byłyśmy sobie bardzo bliskie. Mój brat, Gowland, przebywa z lordem Wellingtonem w Hiszpanii, walcząc z Francuzami. Tak więc kiedy nadszedł styczeń, Papa orzekł, że znużyła go moja smętna mina i posłał mnie do szkoły pani Hackett na Great-Titchfield-Street.
Pierwszego dnia podeszły do mnie dwie dziewczynki. Ucieszyłam się, myśląc, że znajdę nowe przyjaciółki, ale wkrótce okazało się, że przyjaźń nie leżała w ich intencjach. Zamiast tego nazwały mnie chuderlakiem, powiedziały, że mój fartuszek z muślinu się wystrzępił, a buty są niemodne. Według Emmeliny Twist i Amelii Froggett lista moich wad nie miała końca. W dodatku nie zadowoliły się jedynie wyzwiskami, próbując mnie przestraszyć niedorzecznymi historiami o duchach.
- Och! Czyżbyś nie słyszała? – krzyknęła Emmelina – Nasza szkoła jest nawiedzona przez szaloną nauczycielkę, którą oddaliła pani Hackett!
- Mieszka na strychu – dodała Amelia. – Czasami można usłyszeć, jak mówi w obcych językach i od czasu do czasu wyje przez szyb komina.
- A – rozpromieniła się Emmelina z wielką satysfakcją – te dziewczynki, które ją usłyszą, umierają zanim minie tydzień.
- Nie wierzę wam – zaprotestowałam. – Kto niby umarł? Nikt, jak przypuszczam.
W pewien szary i wietrzny czwartek pani Hackett dała Emmelinie, Amelii i mnie do nauczenia się długą listę niemieckich czasowników. Nie miałam zamiaru siedzieć razem z nimi, zatem wspięłam się na szczyt domu, do pokoju na poddaszu. Niedługo potem usłyszałam dziwne odgłosy dobiegające z góry – miękkie, nieczęste stąpanie. Nie miałam wiele czasu, by zastanowić się, czy jestem przestraszona, czy też nie, gdy przez komin wyleciał szpak i zaczął okrążać pokój, obijając się drobnym ciałkiem o ściany.
Z komina dobiegł mnie syk:
- Angielko! Angielko! Mój ptak właśnie odleciał! Złap go, jeżeli możesz!
Pomyślałam, że to odrobinę niegrzeczne. Jednakże odkrzyknęłam uprzejmie w stronę komina:
- Jeżeli można wiedzieć, do czego jest pani potrzebny?
- Cóż to za pytanie! – fuknęła nieznana mi dama – Chcę go oczywiście zjeść!
Otworzyłam okno, w nadziei, że ptak wyleci na zewnątrz. Później wybiegłam z pokoju i pognałam na strych. Panował tam półmrok, z zaledwie jedną szparą w dachu, przez którą do środka padał deszcz i wdzierał się wiatr. Poczułam smród truchła. Coś chrupnęło mi pod stopami; spojrzałam w dół i zobaczyłam, że podłoga usłana jest kośćmi małych zwierząt, ptaków i myszy. W półmroku poruszył się ciemny kształt. Przez pierwszą chwilę go nie rozpoznałam, ale później ujrzałam kobiecą twarz i serce podeszło mi do gardła. Jej twarz znajdowała się nie tam, gdzie powinna. Była zawieszona cal czy dwa nad podłogą, mniej więcej w połowie ciemnego zarysu.
Myślałam, że zemdleję.
Nagle wstąpiła w prześwit nikłego światła i zrozumiałam, że to wcale nie jest kobieta. W dużej mierze była lwicą, poza tym miała parę przybrudzonych skrzydeł i uroczą, ale niepokojącą twarz. Kobiece piersi miała skromnie zasłonięte zniszczonym niebieskim szalem, a włosy zawinięte w papiloty, których nikt nie wyjął, splątane i skołtunione. Wyglądała tak żałośnie, że w sercu znalazłam dla niej tylko litość.
Mierzyłyśmy się wzrokiem. W zamyśleniu kołysała na boki lwim ogonem.
- Proszę mi wybaczyć – zagaiłam – ale czy nie jest pani przypadkiem sfinksem?
- Nie – oznajmiła nonszalancko. – Jestem tym Sfinksem. Egipskich sfinksów jest mnóstwo, ale w Grecji był tylko jeden.
- Och!
Zapadła niedługa cisza.
- Zastanawiałam się – zaczęłam nieśmiało – czy mogłabym panią uczesać? Pani z pewnością tego potrzebuje, a sprawiłoby mi to wielką radość.
Odpowiedziała dostojnym skinieniem głowy.
Wyciągnęłam więc szczotkę ze swojej kieszeni i zaczęłam czesać. Jej włosy były takie, jak lubię najbardziej – w delikatnym, złotym odcieniu, kręcone z natury.
- Ciężko trafić na dobrą służącą – wtrąciłam. – U potworów jest zapewne podobnie jak u ludzi.
- Potworów! – wykrzyknęła, oburzona. – Kogo nazywasz potworem?!
- Proszę mi wybaczyć, ale ma pani ciało lwa i twarz oraz piersi kobiety, i…
- Cóż za bzdury opowiadasz! Świat jest pełen potworów i sama jesteś jednym z nich – rzecz jasna, jestem zbyt dobrze wychowana, by o tym wspominać, ale sama mnie do tego zmusiłaś. Lew jest sfinksem z kocią głową – okropny przypadek. Człowiek jest jeszcze gorszy. U człowieka przepiękne twarz i piersi sfinksa zostają przyćmione przez łapy przebrzydłej małpy i nogi niczym zrośnięte korzenie pasternaku. – Wzdrygnęła się. – Ughhhhh!
Skrzydła załopotały w mroku, głowa Sfinksa się odwróciła.
- Ptaki. Szpaki. Nie lubią mnie. Obrzucają mnie wyzwiskami.
- Och! – westchnęłam. – Wiem, co ma pani na myśli. Na dole mieszkają dwie głupie, niewychowane dziewuchy, które robią mi to samo.
- Przegryź je wpół – zaproponowała Sfinks.
- Nie sądzę, żeby pani Hackett to pochwalała, a poza tym nie potrafię otwierać tak szeroko ust.
-  Ja potrafię – podsumowała z dużą dozą satysfakcji.
Pomimo jej kapryśnej natury od tego dnia byłyśmy przyjaciółkami i gdykolwiek pani Hackett zadawała mi osobną pracę, biegłam na górę, by przy prześwicie w dachu kamienicy usiąść wraz z moim Sfinksem. Kochała położone wysoko miejsca, mogąc z nich wszystko obserwować. Jeżeli damy i panowie przejeżdżali konno wzdłuż Great-Titchfield-Street, wyglądała przez okno, mrucząc pod nosem:
- Centaury. Nieznośne stworzenia.
Któregoś dnia, kiedy trefiłam jej włosy, zapytałam:
- Jak to się stało, Sfinksie, że przybyłaś do Londynu?
- Och, to prosta historia. Przypłynęłam na statku, strzeżona przez młodych, urodziwych marynarzy. Wszystko zostało ustalone przez Monsieur Fauvela. Trzeba ci wiedzieć, Lucy, że Monsieur Fauvel mieszka w Atenach i ma za zadanie skupować najpiękniejsze greckie płaskorzeźby i posągi i wysyłać je do Francji. Wyobraź sobie jego niezadowolenie, kiedy odkrył, że para Szkotów, Lord i Lady Elgin przybyli do Aten z dokładnie tym samym zamiarem! W dodatku lady Elgin jest ulubienicą tureckiego sułtana (który rządzi Atenami). Monsieur Fauvel był zmuszony patrzeć, jak wielkie skarby (które jego zdaniem powinny dotrzeć do Paryża) zostają przewiezione statkiem przez jego londyńskich wrogów. Więc odnalazł mnie, ofiarowując mi prezent w postaci niebieskiego, wełnianego szala i błagał mnie na kolanach, abym przybyła do Londynu ukarać jego mieszkańców. Co, oczywiście, zrobię z rozkoszą.
- Dobry Boże! – zakrzyknęłam. – Jak masz zamiar to uczynić?
- Zadam im zagadki, a gdy nie będą znać odpowiedzi, uduszę ich.
- Och nie! – przeraziłam się. – Proszę, nie rób tego. Dlaczego miałabyś to robić? A prezent od Monsieur Fauvela nie jest nawet ładny. Przyniosę ci piękniejszy szal niż ten stary, niebieski.
- To nie jest kwestia podarunku – odpowiedziała Sfinks z godnością. – Jestem Dusicielką. Jestem Pytającą. Jestem Strażniczką Nocnych Drzwi. Jestem Mieszkanką Wysokich Miejsc. Jestem Ludzką Zgubą.
- Jeżeli tak twierdzisz, kochanie. Ale to naprawdę nie brzmi miło. Lecz jeżeli dobrze pamiętam opowieść o Edypie, on odgadł twoją zagadkę  i musiałaś rzucić się w przepaść, rozrywając swe ciało na strzępy.
Sfinks ziewnęła. – Tak, Edyp twierdził coś w tym rodzaju, prawda?
- Kiedy masz zamiar rozpocząć? Mam na myśli Londyn?
- W każdej chwili – odpowiedziała i zaczęła lizać swą łapę.
Lecz moim zdaniem nie była wcale tak pilna, jak liczył na to Monsieur Fauvel, załadowując swój statek.
Nie miała dobrego zdania o metodach nauczania pani Hackett.
- Nie sądzę, abyś uczyła się czegokolwiek pożytecznego, Lucy. Na szczęście znam wielu mądrych nauczycieli. Mój brat Cerber – ten, który pilnuje bram piekielnych – zagoniłby udręczone dusze, by wyjawiły ci swe tajemnice. I jest jeszcze Lamia – wspaniała dziewczyna z eleganckim zielonym łuskowatym ogonem! Och, oszalałabyś na jej punkcie! Pokazałaby ci, jak wyjąć gałki oczne z oczodołów i wsadzić je tam z powrotem!
Nigdy nie wyjaśniła mi, do czego miałoby być mi to potrzebne.
Któregoś lutowego dnia, kiedy słońce chyliło się ku zachodowi, powiedziałam:
- Kochany Sfinksie, wiesz, że cię uwielbiam i że pragnęłabym, byś została w Londynie. Ale jeżeli nadal trwasz w zamiarach zadawania ludziom zagadek, myślę, że powinnaś zacząć ode mnie i, jeżeli leży to w mojej mocy, uratować miasto.
- Wiesz, że jeśli udzielisz błędnej odpowiedzi, uduszę cię – odparła.
- Tak.
- Uważasz się za mądrzejszą od reszty Londyńczyków?
- Ależ skąd! Właściwie wcale nie uważam się za bystrą. Ale znam ciebie, Sfinksie, a to może okazać się pomocne.
- Bardzo dobrze.
Serce załomotało mi w piersi. Milczała tak długo, że z nerwów nie mogłam się powstrzymać, by nie przerwać ciszy:
- Czy to będzie ta o stworzeniu, które rano chodzi na czterech nogach, w południe na dwóch, a wieczorem na trzech, bo jeżeli tak…
- Oczywiście, że nie! Nie, już wymyśliłam. Gotowa?
- Tak, kochany Sfinksie.

Zacznę od kuzyna, który grzywę nosi,
Chociaż odwagi jego chwalić nikt nie prosił,
Potem dodam do niego narząd oczywisty,
Czerwony, bijący, smaczny i mięsisty.
I w końcu małą Lucy, która tutaj stoi,
Która ocala Londyn, choć się nieco boi.

Zastanowiłam się przez chwilę.
- Cóż. Twój kuzyn, który nosi grzywę, to lew. I wiem, jak bardzo nie lubisz lwów, bo wywyższają się i wydają się ważne niczym władcy zwierząt, będąc tylko w połowie sfinksami. A swoją drogą, Sfinksie, czy wspominałam ci kiedykolwiek, że francuski cesarz, Napoleon Bonaparte jest uważany za dzielnego jak lew? Więc jeśli mu służysz, kochanie, to nieco sprzeczne, nie sądzisz? A co do drugiej części, to cóż, ten czerwony i bijący organ to serce – zaczęłam płakać, bo nie mogłam się dłużej powstrzymać – a złożone razem tworzą „lwie serce”. I to naprawdę urocze, kochanie, że według ciebie zasłużyłam na takie miano. I bardzo, bardzo mi przykro, że przeze mnie musisz skoczyć w przepaść.
Sfinks błysnęła uśmiechem.
- Zuch dziewczynka – pochwaliła i dotknęła mojej twarzy różowym ostro zakończonym językiem – co musiało być pocałunkiem Sfinksa.
I wówczas zeskoczyła z parapetu, w dół, w dół Great-Titchfield-Street.
I och, jaka głupia byłam, wierząc w te stare bajdy Edypa! Bo przecież skoro grecki Sfinks ma skrzydła, to jak może roztrzaskać swe ciało o ziemię?
Wznosiła się wyżej i wyżej, powoli bijąc skrzydłami powietrze. Londyn pod nią był cienisty i mroczny, jak prastare cmentarzysko, pełne snujących się duchów – co brzmi dosyć okropnie, wiem, ale cieszyłam się, bo najwyraźniej ją zachwycił. Zniknęła mi z oczu, kiedy szybowała nad srebrzystą wstęgą Tamizy, zwracając się na wschód, w stronę Grecji; skąpana w złocisto-czerwonej chwale słońca odbijającego się od futra i piór Mieszkanki Wysokich Miejsc.


stycznia 19, 2018

Neil Gaiman - Opowieść grudniowa

Neil Gaiman - Opowieść grudniowa

NEIL PYTA:
„Kogo chętnie znów zobaczylibyście w grudniu?”
@Geminitm ODPOWIADA:
„Samą siebie, osiemnastolatkę na gigancie, żebym mogła pokazać jej, że znalazłam miłość i własny dom – i że się poprawiło”.
#KeepMoving #DecTale

W lecie trudno mieszkać na ulicy, ale w lecie można spać w parku, nie umierając przy tym z zimna. Zima jest inna. Zima potrafi być zabójcza. A nawet jeżeli nie, mróz i tak traktuje cię jak ulubionego bezdomnego przyjaciela, wsączając się w twoje życie.
Donna uczyła się od starych wyjadaczy. Sztuka polega na tym, aby spać gdzie tylko można w ciągu dnia – dobrze nadają się do tego pętle metra, wystarczy kupić bilet i można jeździć w kółko cały dzień, drzemiąc w przedziale, i wszelkie tanie kafejki gdzie nikomu nie przeszkadza osiemnastoletnia dziewczyna, która kupi herbatę za pięćdziesiąt pensów, a potem przyśnie nad nią na godzinę czy trzy, o ile wygląda mniej więcej porządnie – ale poruszać się nocą, gdy temperatury lecą w dół, a ciepłe miejsca przestają być dostępne, drzwi się zamykają, a światła gasną…
Była dziewiąta wieczorem, a Donna spacerowała. Trzymała się oświetlonych ulic i nie wstydziła się prosić o pieniądze. Już nie. Ludzie zawsze mogli odmówić i przeważnie właśnie tak robili.
W kobiecie na rogu ulicy nie było nic znajomego. Jeśli byłoby inaczej, Donna nigdy by się do niej nie zbliżyła. Myśl, że ktoś z Biddenen mógł ją teraz zobaczyć prześladowała ją niczym koszmar: wstyd i strach, że powiedzieliby matce (która nigdy nie mówiła zbyt dużo, i wieść, że zmarła babcia skomentowała tylko: „krzyżyk na drogę”), potem matka powiedziałaby ojcu, a on mógłby tu przyjechać i próbować jej szukać i zabrać ją do domu. A to by ją złamało. Nigdy więcej nie chciała go widzieć.
Kobieta na rogu ulicy zatrzymała się, zafrasowana i rozejrzała się wokół, jak gdyby zgubiła drogę. Od takich osób łatwo było wyciągnąć kasę, jeżeli wskazało im się właściwą drogę.
Donna podeszła bliżej i zapytała:
- Ma pani jakieś drobne?
Kobieta spojrzała na nią z góry. I wówczas wyraz jej twarzy zmienił się i wyglądała jak… Donna w tamtej chwili zrozumiała ten frazes, zrozumiała dlaczego ludzie mówią „jakby zobaczyła ducha”. Tak właśnie było. Kobieta spytała:
- Ty?
- Ja? – odpowiedziała pytaniem Donna. Gdyby rozpoznała tę kobietę, mogłaby się cofnąć, mogłaby nawet uciec, ale jej nie znała. Wyglądem przypominała odrobinę jej matkę, ale była milsza, łagodniejsza, zaokrąglona tam, gdzie matka Donny była koścista. Ciężko było zobaczyć, jak naprawdę wygląda, ponieważ miała na sobie gruby czarny zimowy kombinezon i czapkę z grubej ciepłej wełny, ale jej włosy pod czapką żarzyły się pomarańczą, tak jak włosy Donny.
Kobieta wyszeptała „Donna”. Donna zwiałaby w tamtej chwili, ale nie uciekła, została na miejscu, bo cała sytuacja była zbyt wariacka, zbyt nieprawdopodobna, zbyt niedorzeczna, by móc ją ubrać w słowa.
Kobieta powiedziała:
- Och, Boże. Donna. Ty to ty, prawda? Pamiętam. – urwała. Wydawała się walczyć z łzami.
Donna przyjrzała się kobiecie i niesłychana, absurdalna myśl przyszła jej do głowy i zapytała:
- Czy jesteś tym, czym myślę?
Kobieta przytaknęła.
- Jestem tobą – powiedziała. – Albo będę. Któregoś dnia. Spacerowałam tędy, wspominając, jak to było, kiedy ja… kiedy ty… - znów przerwała. – Posłuchaj. Nie zawsze tak będzie. A nawet niezbyt długo. Tylko nie zrób niczego głupiego. Albo czegoś, czego nie będziesz mogła odwrócić. Obiecuję, że skończy się dobrze. Jak w filmikach z You Tube, wiesz? Jest Lepiej.
- Co to jest ju-tjub? – zapytała Donna.
- Och, kochanie – odparła kobieta. A potem oplotła Donnę ramionami, przyciągnęła do siebie i mocno ją przytuliła.
- Zabierzesz mnie ze sobą do domu? – poprosiła Donna.
- Nie mogę – odrzekła kobieta. – Dla ciebie dom jeszcze nie istnieje. Jeszcze nie spotkałaś żadnej z osób, które pomogą ci wydostać się ze świata ulicy, albo pomogą przy znalezieniu pracy. Nie spotkałaś jeszcze osoby, z którą spędzisz życie. Ale któregoś dnia we dwoje stworzycie bezpieczne miejsce dla was i dla waszych dzieci. Przytulne miejsce.
Donna poczuła narastającą złość.
- Dlaczego mi to mówisz? – zaatakowała.
- Żeby dać ci nadzieję. Że się poprawi.
Donna zrobiła krok wstecz. – Nie chcę nadziei – oświadczyła. – Chcę ciepłego miejsca. Chcę domu. I chcę go teraz. Nie za dwadzieścia lat.
Zraniony wyraz na pogodnej twarzy.
- To mniej niż dwadzie…
- Nie obchodzi mnie to! To nie stanie się dziś! Nie mam dokąd pójść. I jest mi zimno. Masz jakieś drobne?
Kobieta skinęła głową.
- Proszę – powiedziała. Otworzyła torebkę i wyjęła banknot. Donna go zabrała: dwadzieścia funtów. Ale dwudziestofuntowy banknot nie wyglądał jak żadna waluta, jaką znała. Poszukała wzrokiem kobiety, chcąc ją o to zapytać, ale zniknęła, a kiedy Donna spojrzała na swoją dłoń,  to samo stało się z banknotem.
Stała w miejscu, drżąc z zimna. Pieniądze przepadły, jeżeli kiedykolwiek w ogóle istniały. Ale wiedziała jedną rzecz: wiedziała, że pewnego dnia się uda. W końcu. I wiedziała, że nie musi robić nic głupiego. Nie musiała kupować biletu na metro, tylko po to, by skoczyć na tory gdy pociąg znajdzie się zbyt blisko, żeby się wycofać.
Zimowy wiatr był ostry, przeszywał i przejmował do kości, ale zauważyła, że przywiał coś na próg najbliższego sklepu. Schyliła się i to podniosła; pięciofuntowy banknot. Być może jutro będzie łatwiej. Nie musiała robić żadnej z tych rzeczy, które sobie wyobrażała.
Zima potrafi być zabójcza kiedy mieszkasz na ulicy. Ale nie tego roku. I nie tej nocy.
Copyright © 2016 bajariusz , Blogger